Strony

26 października 2015

Ogień i lód (7)

Rozdział 7: Początki końca

Pierwsze, co wraz z Kate zrobiłyśmy zaraz po naszym przyjeździe, to poszłyśmy na polowanie. Obie nie jadłyśmy, odkąd dowiedziałyśmy się o planach Carlisle’a, więc byłyśmy naprawdę głodne. Całe południe, jak i prawie półtora miesiąca minęło mi niesamowicie prędko. Nim się spostrzegłam, a za parę dni musieliśmy wracać do Forks. Oczywiście, mogliśmy jeszcze zostać, ani Tanya, ani Marek, ani tym bardziej Kate nas nie wyganiali. Chodziło po prostu o pracę Carlisle’a. Nie mógł wziąć dłuższego urlopu, a wracanie do domu bez dzieci mogłoby wydawać się dziwne. Obiecałam jednak, że za jakiś czas na pewno pojawię się tutaj znowu. Może nawet zrobię to bez uprzedzenia.
Od razu w głowie zaczął układać mi się dość szatański pomysł, ale jego realizacja musiała poczekać przynajmniej pół roku. Skąd mogłam wiedzieć, że los szykował dla mnie coś zupełnie odmiennego? Nie byłam Alice, nie potrafiłam przewidzieć przyszłości. Może gdybym jednak posiadała taką moc, późniejsze wydarzenia nigdy by się tak nie potoczyły?
Dzisiejszego wieczoru za oknem panowała istna śnieżyca, więc jak na normalne wampiry przystało, siedzieliśmy w salonie przy kominku, rozmawiając w najlepsze. Naturalnie, ogień palił się jedynie dla niepoznaki. Chociaż nie spodziewaliśmy się spotkać na takim odludziu żywej duszy… Niemniej, płomienie jakoś koiły nerwy i byłam w stanie powiedzieć, że nie tylko ja się tak czułam.
- Ostatnio zrobiło się tutaj niesamowicie nudno - westchnęła Tanya. – Kiedyś jeszcze chodziliśmy do miasteczka, ale po przygodzie Kate robimy to zdecydowanie rzadziej. Już prawie w ogóle nie wychodzimy z tych czterech ścian.
- Czemu? Co się stało? – zapytała Esme, a Marek raptownie się roześmiał.
- No, Kate, pochwal się.
Wampirzyca prychnęła głośno, ale uśmiechnęła się.
- Poszłam raz do sklepu i tak sobie stałam, i podziwiałam towar.
- Musiałaś stać doprawdy nieruchomo – wtrącił się Marek. - Jakaś kobieta do niej podeszła i zaczęła oglądać jej bluzkę. Nawet próbowała ją ściągnąć.
- Co? – roześmiałam się, a reszta Cullenów mi wtórowała. – Jak to?
- Pomyliła mnie z manekinem.
- Dobrze, że nie ściągnęła ci spódnicy – zachichotała Alice. – Chciałabym zobaczyć minę tej kobiety, kiedy na nią spojrzałaś. Co powiedziała, jak już się ruszyłaś?
- Nic konkretnego. Zarumieniła się, wybąkała jakieś przeprosiny i wręcz uciekła ze sklepu.
Przez chwilę w salonie panowała cisza, a każdy wpatrzony był albo w płomienie buchające z kominka, albo w padający za oknem śnieg. Dochodziła druga nad ranem, więc na zewnątrz było już kompletnie ciemno. Gdyby nie mój wampirzy wzrok, na pewno niczego bym nie dostrzegła w czeluściach nocy. A tak widziałam nawet wskakującego do nory bielaka.
- U was na pewno jest ciekawiej. Odkąd pamiętam, zawsze mieliście coś nader interesującego do opowiedzenia - zagaiła rozmowę Tanya.
Rose wzruszyła ramionami, ale to Emmett z szerokim uśmiechem rzucił:
- W sumie nic się nie działo. Może poza tym, że Bella wreszcie znalazła adoratora.
Jak na zawołanie spojrzenia trójki wampirów z Alaski powędrowały w moją stronę. Tanya uśmiechnęła się delikatnie, Kate wręcz wyszczerzyła, za to Marek tylko wpatrywał się z nieodgadnioną miną.
- Czemu nic nie mówisz i się nie chwalisz? Kto to? Przystojny? Jak się nazywa?
Nim odpowiedziałam, rzuciłam mrożące krew w żyłach spojrzenie Emmettowi.
- Daj spokój, Kate, nie ma co opowiadać. To świrus.
- Dlaczego od razu świrus? Zadurzył się w tobie na śmierć – zachichotała Alice.
- Tak – przytaknął Jasper – żałujcie, że nie widzieliście. Normalnie gruchali jak dwa gołąbki. Już od dawna nie widziałem Belli takiej szczęśliwej.
Jęknęłam zdruzgotana. Uwielbiałam moją rodzinę, ale w tym momencie pragnęłam skopać im tyłki. Wielokrotnie.
Już otwierałam buzię, by zaprzeczyć tym wierutnym kłamstwom, kiedy Marek zerwał się z kanapy i rzucając krótkim: „przepraszam na chwilę”, wybiegł z domu.
- No, pięknie. Gratulacje – warknęłam i poszłam w jego ślady.
Nareszcie sobie pogadają, doleciały mnie myśli Alice, ale byłam już za daleko, by zawrócić. Poza tym jakby to wyglądało? Tchórzliwa Bella wraca z podkulonym ogonem i chowa głowę w piasek? Nigdy! Koniecznie musiałam z nim pogadać i wreszcie naprostować tę chorą sytuację. Nie będziemy razem, traktuję cię jak przyjaciela – słowa te powinny najzupełniej wystarczyć, ale czy nie będą zbyt oschłe? Jak miałam z nim porozmawiać, nie raniąc go? Czy Marek naprawdę był we mnie aż tak bardzo zadurzony? Może udałoby mi się znaleźć dla niego inny obiekt westchnień?
Śnieg padał, niemal od razu zasypując moje ślady. Musiałam więc znaleźć Marka po zapachu. Na szczęście powietrze było rześkie, toteż nie miałam z tym większych problemów. Niecałą minutę później znalazłam go stojącego nad urwiskiem. Wpatrywał się w dół i wyglądał, jakby chciał skoczyć.
Stałam za drzewami, obserwując go. Bałam się, naprawdę! Nie miałam pojęcia, jak zagaić rozmowę. Miałam od razu przejść do sedna czy najpierw powinnam, na przykład, rzucić żartem? Przez głowę przebiegały mi tysiące kawałów, ale żaden nie wydawał się odpowiedni do sytuacji.
- Bello, wiem, że tu jesteś. Czuję cię – westchnął wreszcie Marek, odwracając się i patrząc idealnie w moim kierunku.
Chrząknęłam, otrzepałam się ze śniegu i podeszłam do niego. Już dawno nie czułam się równie niezręcznie! Nie wiedziałam, co powiedzieć. Po prostu stałam jak słup soli, wpatrując się w swoje buty i czekałam na cud.
- Po co tu przyszłaś? Jeżeli chcesz mnie pocieszać i mówić, że jesteśmy przyjaciółmi, to błagam, daruj sobie. Nie mam nastroju.
Tymi paroma słowami kompletnie zbił mnie z pantałyku. Idealnie przewidział mój plan rozmowy i w zasadzie mogłam się odwrócić i odejść. Dlaczego więc tego, do cholery, nie zrobiłam?
- Oni żartowali, Marku – zaczęłam cicho. – Owszem, odwiedził nas taki palant, James, ale kazałam mu pocałować się w dupę. To był kompletny świrus, tak jak mówiłam. Niby się we mnie wielce zakochał, ale wydaje mi się, że były to raczej słowa szaleńca niż szczera prawda.
- Czemu mi to mówisz?
Miałam tylko takie wrażenie, czy Marek naprawdę podszedł nieco bliżej?
Wzruszyłam ramionami. Nie wiedziałam. Chciałam być z nim po prostu szczera. Czy nie tak powinni robić przyjaciele?
- Mam wrażenie, że ty też do mnie coś czujesz, ale boisz się do tego przyznać.
- Słucham?
Kolejny wariat, który znał lepiej moje własne uczucia niż ja sama. Przez chwilę myślałam, że się przesłyszałam. Nie o taki obrót sprawy mi chodziło. Nawet próbowałam wyczytać coś z jego myśli, ale skutecznie mi to udaremniał.
- Dobrze słyszałaś, Bello. Kiedy sobie to wreszcie uświadomisz? Jestem wampirem, żyję długo, ale nie każ mi czekać wieczności.
Cofnęłam się krok.
- Widzisz? Uciekasz. Boisz się.
Marek powiedział to tak naturalnie, jakoby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie. Podszedł jeszcze bliżej i delikatnie zdjął mi z policzka płatki śniegu. Otworzyłam szerzej oczy. Marek nie miał racji, nie bałam się. W tej chwili byłam totalnie przerażona.
Nagle za drzewami zauważyłam nikły płomień. Momentalnie się odwróciłam i aż zaniemówiłam. Przed nami stał James z pochodnią. Nim zdążyłam zareagować, najzupełniej w świecie podbiegł do Marka, urwał mu rękę, a potem głowę. Zrobił to niesamowicie wprawnie i z lekkością, jakby połamanie wampira równało się połamaniu gałązki. Przytknął pochodnie do ciała Marka, sprawiając, że stanęło w płomieniach, po czym uśmiechnął się do mnie.
Uśmiechnął się? Czy to mi się przywidziało?
Byłam w szoku. Nie potrafiłam się ruszyć nawet wtedy, kiedy podszedł do mnie i pocałował mnie w rękę.
- Obiecałem ci coś, Bello. Do zobaczenia wkrótce.
Przed oczami widziałam jedynie uśmiechniętego Jamesa.
Opadłam na kolana. Naprawdę bardzo chciałam zgasić te płomienie, przysypać je śniegiem, ale nie mogłam się ruszyć. Byłam cała skamieniała. Przez moją głowę przelatywały tysiące myśli, a ja widziałam jedynie palącą się resztkę Marka, mojego przyjaciela.
- Bello!
Słyszałam nawołujące mnie głosy.
- Bello! Marku! Gdzie jesteście? Wszystko w porządku? – pytała Alice, najprawdopodobniej mając wcześniej wizję. Z pewnością widziała, jak James spalił Marka, a ja nic nie zrobiłam. Dlaczego, do jasnej cholery, nic nie zrobiłam?!
Czułam się jak ścierwo.
Nawet kiedy Alice, Emmett, Kate, Jasper, Tanyia, Esme, Rose i Carlisle wparowali na środek całej sceny, a Kate zaczęła wrzeszczeć niczym opętana, ja tylko klęczałam. Ktoś położył mi dłonie na ramionach, ale z tego też nic sobie nie zrobiłam. Jak w zwolnionym tempie widziałam, jak Emmett i Jasper starali się przygasić ogień. Bezskutecznie.
Gdzieś w tle słyszałam głośny płacz Kate i cichutki Tanyi. Obie musiały mnie w tej chwili co najmniej nienawidzić. Zresztą, nie dziwiłam się.
Marek. Nie. Żyje.
Informacja ta strzeliła we mnie raptownie niczym grom z jasnego nieba. Już nigdy go nie zobaczę, nie usłyszę jego śmiechu i dowcipów. Już nigdy nie będzie mi dane porozmawiać z moim przyjacielem.
Ktoś wziął mnie na ręce. Po zapachu poznałam, że to Carlisle.
- Bello, wszystko w porządku, jesteś już bezpieczna.
Ja? Bezpieczna? W tej całej sytuacji w ogóle nie chodziło o mnie tylko o Marka. James go zabił, ponieważ mu odmówiłam! Wszystko, cała ta poraniona sytuacja, była moją winą! Jak miałam żyć ze świadomością, że przeze mnie zginął przyjaciel? Że poniekąd go zabiłam?
- Jasper, pomóż jej.
Usłyszałam i niemal od razu poczułam błogi spokój. Ciało się rozluźniło, a umysł kompletnie otrzeźwiał. Czułam się jak nowonarodzona, chociaż mój przyjaciel przed sekundą zginął. Nie słyszałam już nawet płaczu Kate.
Byłam totalnie wyzwolona.
Dopóki Alice nie przypomniała sobie wizji, w której James zabija Marka. Zamknęłam oczy i niemal od razu wyrwałam się z objęć Carlisle’a. Upadłam na śnieg, zaczęłam się cofać. Jasper i Carlisle chcieli mnie złapać, ale się nie dałam.
Spojrzałam na gasnący już, niebieski ogień. Na szczątki Marka, któremu nie będzie dane dłużej pożyć. Przeze mnie. Marek nie znajdzie już swojej wiecznej miłości, o której marzył chyba od początku istnienia.
Musiałam odpokutować za swoje grzechy. Jedynym sposobem…
Nagle moją głowę zalała wizja Alice, w której byłam ja skacząca do płomieni. Widziałam siebie, palącą się, umierającą, ale w oczach miałam jedynie spokój.
Postanowiłam niemal od razu, nim Alice zdążyła się wybudzić.
Wstałam i raptownie wskoczyłam w ogień. Nie minęła nawet sekunda, a już czułam jak szybko zajmował moje ciało. Zaczęło się od nóg, potem plecy i brzuch, ręce. Nim doszło do głowy, straciłam świadomość. Ostatnią rzeczą, jaką słyszałam, był krzyk Alice:
- Bella! Jasper, pomocy!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz