24 czerwca 2014

Ogień i lód (5)

Rozdział 5: Powrotny wyjazd

Od tamtego wydarzenia minął miesiąc, a ja dalej nie mogłam powstrzymać rozmyślań na temat obietnicy Jamesa. Przed oczami ciągle widziałam ten przerażający wzrok i bezgranicznie czerwone oczy pełne furii.
Za około cztery minuty i trzydzieści dwie sekundy miałam hiszpański, dlatego powolnym krokiem zmierzałam przez prawie pusty parking przed szkołą. Czułam delikatny powiew wiatru, który łaskotał mnie po twarzy. Wzięłam głęboki oddech, lecz zaraz pożałowałam, bowiem do moich nozdrzy dostały się przecudowne ludzkie zapachy. Coraz częściej zaczynałam żałować, że nie mogłam zakosztować choćby odrobinki tej pysznej, ciepłej i niezwykle odżywczej krwi. Pragnienie to bezwzględnie z dnia na dzień przybierało na sile, a ja skutecznie mu ulegałam.
Bałam się, bo ostatnio, kiedy miałam podobne myśli, odeszłam od rodziny i zaczęłam egzystować jako potwór.
W takich chwilach jak ta cieszyłam się, że to ja potrafiłam czytać w myślach. Gdyby inny członek rodziny dowiedział się, co chodziło mi po głowie, to już dawno bym…
Stałam tuż przy samochodzie, gdy poczułam na sobie czyjeś dogłębnie przeszywające spojrzenie. W oka mgnieniu odwróciłam się w stronę lasu i mogłabym przysiąc, że obserwują mnie czarne oczy. Rozglądając się wokół, bez zastanowienia puściłam się biegiem do lasu, mając złe przeczucia. Wystarczyło tylko parę sekund, bym znalazła się na miejscu, w którymś ktoś z pewnością wcześniej stał.
James.
Ta myśl nawiedziła mnie bez żadnego uprzedzenia.
Bello, przestań, popadasz w paranoję, zganiłam siebie, po czym wróciłam na parking.
Nagle usłyszałam dźwięk dzwonka, z czystą niechęcią więc ruszyłam prosto do budynku numer cztery.
Weszłam do klasy w pewnym sensie zadowolona, ponieważ hiszpański miałam z Emmettem, więc przynajmniej nie będę się nudziła. Może uda mi się przez jakiś czas zapomnieć o  tym czerwonym, świdrującym spojrzeniu.
- Już się zaczynałem martwić, że do nas nie dotrzesz, Cullen – przywitał mnie profesor. – Siadaj i słuchaj.
Oczywiście, jak na dobrego ucznia przystało, przeprosiłam za spóźnienie i usadowiłam się tuż obok brata, który rzucił mi zdziwione spojrzenie. Udałam, że go nie dostrzegłam, w skupieniu przyglądając się nauczycielowi, który tłumaczył zastosowania czasów. Banał. Czego oni teraz uczą w szkołach?
Stało się coś, Bells?, zapytał Emmett, zakładając ręce na piersi. Dziwnie wyglądasz. Jakbyś zobaczyła jakiegoś ducha, czy coś...
Uśmiechnęłam się mimowolnie; mój brat nawet nie wiedział, jak doskonale trafił.
Wyciągnęłam kartkę, po czym zakreśliłam na niej parę słów:„Nic mi nie jest, wydaje ci się.”
Bello, przestań kręcić, przecież widzę. To ma coś wspólnego z Jamesem, prawda? Mam go zabić?
Roześmiałam się cicho pod nosem, a Emmett uśmiechnął się szelmowsko w moją stronę. Co jak co, ale Em zawsze potrafił mnie rozbawić.
Reszta lekcji minęła w zupełnej ciszy. Każdy obecny w klasie zajęty był własnymi myślami, pozwalając tym samym na spokojnie prowadzenie zajęć przez profesora, który – swoją drogą – popełniał straszne pomyłki językowe. Jak można zatrudniać na stanowisko nauczyciela aż tak mało kompetentną osobę?
Gdy tylko zadzwonił dzwonek na przerwę, wszyscy uczniowie wręcz wybiegli z sali. Była to ostatnia godzina lekcyjna tego dnia, więc ich zachowanie zdawało się być całkowicie normalne. Sama miałam niezwykłą ochotę, by uciec i schować się gdzieś przed całym światem.
- Nareszcie do domu! – wykrzyknął uradowany Emmett, chwytając torbę i zarzucając ją na ramię. Pokiwałam głową. Wyszliśmy powolnym krokiem, skręcając na korytarzu w lewo, bo zamierzaliśmy przed wyjściem złapać jeszcze Rosalie i Alice. Jasper na pewno stał już przy samochodzie i wykrzywiał twarz z bólu. Czasami strasznie było mi go żal. Słysząc jego myśli, doskonale wiedziałam, jak cierpiał, ale nie chciał się poddawać. Nadal wierzył, że tylko dzięki przebywaniu w otoczeniu ludzi uodporni się na ich zapachy.
- Cześć. – Usłyszałam głos Alice, kiedy wraz z Rose wreszcie do nas dotarły. – Nareszcie do domu, prawda?
Popatrzyliśmy na siebie z Emmettem, po czym uśmiechnęliśmy się porozumiewawczo, na co dziewczyny wzruszyły ramionami. Ruszyliśmy do wyjścia z budynku, rozmawiając i głośno żartując.
Wtem Alice zatrzymała się na środku, a jej wzrok stał się pusty. Miała wizję. Natychmiast wdarłam się do jej głowy, dlatego przez jakieś parę sekund byłyśmy nieprzytomne. Rose i Em skutecznie starali się odwrócić od nas zaciekawione spojrzenia mijanych na korytarzu uczniów.
- Och, nie! – jęknęłam, kiedy wizja dobiegła końca. – Znów to samo!
Moja siostra ze smutkiem pokiwała głową. Nie odezwaliśmy się już więcej, dopóty nie dotarliśmy do Jaspera i do naszych samochodów. Blondyn prawie westchnął z ulgi, mogąc nareszcie skupić uwagę na czymś innym niż na ciągłym zmaganiem z pragnieniem.
- Coś się stało? – zmarszczył brwi. No tak, wyczuł nasze emocje, skurczybyk jeden.
- Nic, tylko musimy się znowu przeprowadzić – powiedziałam zadziwiająco swobodnie i spokojnie. Reszta - z wyjątkiem Alice, oczywiście - popatrzyła na mnie dziwnie. – No co? Mówię, jak jest, a raczej będzie.
- Niby czemu? – zapytała Rosalie. Ona najbardziej nienawidziła naszych przeprowadzek. Zawsze pragnęła się ustatkować i żyć w jednym miejscu i w gronie osób, które kochała. Nie cierpiała zmian. Dlatego ledwo przyzwyczaiła się do bycia wampirem. Prawie przyzwyczaiła, ponieważ dalej zrobiłaby wszystko, byleby na powrót stać się człowiekiem.
- Ludzie powoli zaczynają gadać na nasz temat. Znają nas już wystarczająco długo, by się domyślić, że z naszą rodziną jest coś nie tak. Poza tym te morderstwa...
- Jakie morderstwa? – zapytał Emmett, wsiadając do samochodu. Musieliśmy jak najszybciej oznajmić tę rewelację Carlisle’owi i Esme. Z pewnością nie będą zbyt zadowoleni.
- No, przecież ostatnio w gazecie pisali na temat śmierci niejakiego Thomasa Rollingsona i jego ośmioletniej córki. Poza tym w niewyjaśnionych okolicznościach zaginęło też pięcioro innych osób.
- A co to ma wspólnego z nami? – dopytywał się, sprawiając, że Jasper westchnął zrezygnowany.
- Miasto roi się od coraz to nowszych gości, naszych pobratymców, którzy ciągle nas odwiedzają. Jak myślisz, kogo niebawem posądzą o te zbrodnie?
Uwielbiałam, gdy Jazz rozsiewał wokół swoją sarkastyczną aurę. Wszyscy milkli, pochłaniając się we własne myśli, bo nikt nie ważył się wdać z nim w dyskusję. Jasperowi zbyt łatwo udawało się przejąć kontrolę nad rozmówcą i to bez używania daru.
Jazda do domu trwała zaledwie pięć minut, choć mieszkaliśmy daleko za miastem. Ku zdziwieniu wszystkich, rodzice czekali na nas w progu. Na ich twarzach widniały przygnębienie i troska. Albo coś musiało się stać, albo...
- Chyba musimy wyjechać – zaczął Carlisle na przywitanie – ale to już pewnie wiecie.
Spojrzał na nas serdecznie, ale smutno, wyczekując odpowiedzi. Szybko pokiwaliśmy głowami, więc uśmiechnął się w stronę Alice.
- Gdzie właściwie...
- Chyba żartujesz?! Carlisle! – przerwałam wpół słowa Jasperowi, patrząc spod byka na ojca.
- Mogłem się domyślić, że siedzisz w mojej głowie – powiedział Carlisle i wywrócił oczami. – To najlepsze z rozwiązań. Będziemy daleko stąd i są tam najbardziej odpowiadające nam warunki klimatyczne. Nie wiem, jak ty, Bello, ale ja nie zamierzam siedzieć pół dnia w domu, a wychodzić tylko po zmierzchu jak rasowy wampir.
Westchnęłam, prawie dając za wygraną.
Prawie.
- A co z wilkołakami?
- Forks? Ta wiocha? – spytała Rose i jęknęła głośno. – W życiu nie postawię tam nogi! Możecie tam jechać, ale beze mnie!
Carlisle zerknął kątem oka na Rosalie, ale nic nie powiedział. Doskonale wiedział, że było to tylko czcze gadanie.
-  Od naszej ostatniej wizyty w Forks minęło ponad pięćdziesiąt lat. Wszystkie wilkołaki już bez wątpienia nie żyją. Poza tym ta mieścina jest spokojna od wampirów i z pewnością nikomu z naszych pobratymców nie przyjdzie do głowy nas tam odwiedzić. 
Poddałam się, tata miał rację. Może i Forks było strasznym zadupiem, ale miało swój urok. No i właśnie tam znajdował się mój ukochany pokój i biały fortepian, który brzmiał niczym marzenie. Rozmarzyłam się na moment.
- A reszta? – Carlisle zwrócił się do pozostałych. – Macie coś przeciwko Forks?
Pokiwali przecząco głowami. Jedynie Rosalie skrzyżowała ramiona obrażona.
- Świetnie. W takim razie idę zwolnić się z pracy – oznajmił Carlisle rzeczowo i zaczął zakładać płaszcz. – Wrócę za jakąś godzinę. Zapewne wyjedziemy z samego rana, więc radziłbym zacząć pakować najpotrzebniejsze rzeczy. I nie, Alice – zwrócił się do szatynki – nie weźmiesz więcej niż dwóch walizek.
Dziewczyna naburmuszyła się i w milczeniu weszła do domu. Miałam ochotę parsknąć śmiechem, ale zaniechałam, ponieważ zobaczyłam minę Jaspera.
- Czy jest szansa, że jednak zostaniemy? – próbowała dalej Rose, wydymając wargi. – Nie mam ochoty znów powtarzać liceum!
Nikt nie odpowiedział. Rzuciłam więc znaczące spojrzenie Emmettowi i uśmiechnęłam się rozbrajająco. Szybkim krokiem podszedł do Rose i przerzuciwszy ją przez ramię, zniknął za drzwiami domu. Usłyszałam jeszcze głośny trzask i domyśliłam się, że Rose mocno uderzyła go w plecy. Esme uśmiechnęła się i mrugając do nas, ruszyła szukać walizek.
- To będzie zabawa – westchnął Jasper i poszedł w ślady Esme.
Zostałam sama.
Swoje rzeczy byłam zdolna spakować w niecałe dziesięć minut, dlatego postanowiłam zapolować. Wbiegłam do lasu, zastanawiając się, jak upozorujemy nasz nagły wyjazd. Część, w której trzeba było wymyślić jakąś niezłą historyjkę, należała do Alice. Tym razem jednak postanowiłam się do czegoś przydać.
Zanim dotarłam do zwierzyny, ustaliłam, że będziemy musieli pojechać samochodami. Po pierwsze, z pewnością nam się przydadzą w Forks, a po drugie: dziwnie wyglądałaby siedmioosobowa rodzina wędrująca pieszo ulicami z walizami i mnóstwem rzeczy podręcznych. No i najważniejsze: nigdy i nigdzie nie zostawiłabym mojego autka.
Stanęłam prawie kilometr przed jeleniem i wzięłam głęboki wdech, chcąc, by wampirza strona chwilowo przejęła nade mną kontrolę. Nie musiałam długo czekać, żeby oddać się zmysłom.

* * *


Mój plan był idealny, lecz nie przewidziałam tego, że każdy będzie chciał pojechać swoim samochodem. Myślałam, że wystarczą dwa, ale nie. Mam zbyt wymagającą i wygodną rodzinę… Carlisle wziął więc mercedesa z przyciemnianymi szybami, do którego od razu zapakowała się Esme. Trochę zastanowiło mnie jej zachowanie, ale kiedy weszłam w głowę Esme ta z uwagą starała się myśleć o wszystkim, byle nie o… I tego właśnie nie wiem, ale kiedyś z pewnością się dowiem. Mam wrażenie, że z tą tajemnicą wiąże się pewna bardzo interesująca historia.

Rosalie bez zastanowienia usiadła za kierownicą czerwonego kabrioletu, a kiedy Emmett chciał wejść do swojego jeepa, blondynka wręcz zażądała, by trasę przebył z nią. W takiej sytuacji samochód mojego brata zarekwirowali Jasper i Alice. Summa summarum w volvo siedziałam sama i jadąc, próbowałam nie umrzeć z nudów. Włączyłam nawet radio, ale puszczali taki kit, że aż mnie zemdliło. Prułam ponad dwieście na godzinę, mając ochotę kogoś rozszarpać.
Nagle usłyszałam dźwięk telefonu, więc szybko sięgnęłam do kieszeni.
- Słucham?
- Bella, nie uwierzysz! Czy wiesz...
Alice jak zwykle wiedziała, w którym momencie pojawić się na horyzoncie. Jakoś wyczuła mój podły humor i chciała czymś zająć myśli. Wiedziałam jednak, że rozmawiając ze mną, Jasper będzie się czuł jak piąte koło u wozu. Westchnęłam więc i kiedy skończyła mówić, odpowiedziałam coś półgębkiem i się rozłączyłam.
Bez zastanowienia wyprzedzałam samochody na drodze, ponieważ chciałam dotrzeć do Forks jako pierwsza. Mogłabym się wtedy dokładnie rozejrzeć i rozeznać. Miałabym też czas na ustalenie zapasowego planu, gdyby coś wydałoby mi się nie tak. 
Pół godziny później wreszcie przekroczyłam granicę miasta. A właściwie to miasteczka, ponieważ populacja nie liczyła więcej nić trzy tysiące pięćset osób. Przyznam, że byłam ciekawa, czy dużo zmieniło się od naszej ostatniej wizyty. Kiedy jednak znalazłam się w centrum moje zainteresowanie kompletnie wyparowało, ustępując miejsca rozżaleniu i goryczy. Ale wiocha!, przeszło mi przez myśl. Rosalie miała rację. Jedyne, co od razu przypadło mi do gustu, to chłodna pogoda. Będziemy mogli więc wychodzić do ludzi bez obaw, że prawda wyjdzie na jaw.
Skręciłam w bardzo dobrze znaną mi leśną dróżkę, a po chwili zaparkowałam volvo tuż przed domem. Nie mogłam się nadziwić, uśmiech bezwiednie wpłynął na twarz.
Cholernie tęskniłam za tym domem.
Był on ogromny. Na zewnątrz prezentował się przecudownie, ponieważ połączenie drewna i cegły dodawało mu w pewnym sensie elegancji i innowacyjnego stylu. Oprócz tego prawie na każdym kroku widoczne były olbrzymie okna, które sprawiały, że wnętrze  stawało się niezwykle jasne. A to, że znajdował się pośrodku lasu, wcale nie burzyło znakomitego efektu.
Esme naprawdę się spisała.
Gdy tak stałam, podziwiałam i rozmyślałam, usłyszałam dźwięk nadjeżdżających samochodów. Nie musiałam długo czekać, by reszta rodziny stanęła obok mnie i z radością przyglądała się mieszkaniu.
- Ależ tu pięknie – westchnęła Alice, a w jej oczach zabłyszczały iskierki. No tak, była tutaj po raz pierwszy. Jasper w odpowiedzi pokiwał głową, po czym z szerokim uśmiechem złapał ukochaną za rękę. Popatrzyli na siebie z czułością. Przez moment czułam się, jakbym trafiła w środek ich prywatności. Odwróciłam więc wzrok.
Z zaskoczeniem poczułam czyjąś rękę na ramieniu. Po zapachu poznałam, że to Esme. Westchnęłam i mocniej ją ścisnęłam. Carlisle niespodziewanie pojawił się tuż przed moimi oczami.
- No nareszcie – jęknęła Rosalie i nie zwracając na nic więcej uwagi, szybkim krokiem podążyła prosto do swojego pokoju, chcąc zapewne się wypakować. Mimo iż udawała niewzruszoną, to w jej głowie wychwyciłam myśli pełne zadowolenia.
Pokręciłam głową z dezaprobatą.
- Chodźcie, zobaczcie środek domu – rozpromieniła się Esme, ciągnąc za sobą Alice i Jaspera. Byłam ciekawa, jak zareagują na wnętrze, więc udałam się za nimi. Kątem oka zauważyłam, jak Carlisle mruga do mnie porozumiewawczo.
Weszłam prosto do salonu i aż wydałam z siebie cichy okrzyk. Natychmiast podbiegłam do mojego ukochanego białego fortepianu, delikatnie go głaszcząc i nie mogąc się nacieszyć.
- Ach, kochanie! – krzyknęłam, kompletnie zdając sobie sprawę, jak głupio wyglądam i się zachowuję. – Jak ja za tobą tęskniłam! Przepraszam, że o tobie zapomniałam i mam nadzieję, że dobrze się czujesz? – mówiąc to, nacisnęłam górne C. Dźwięk był głośny i jakże słodki.
Rozpromieniłam się.
Reszta obecnych przyglądała mi się ze zdziwieniem, więc wzruszyłam ramionami.
Wtem usłyszałam myśli Alice.
Od razu skierowałam się w stronę mojego dawnego pokoju, po czym widząc, jak moja siostra podąża za mną krok w krok, próbowałam ją zatrzymać. Na szczęście udało mi się i już chwilę później stałam na swoich „starych śmieciach”.
- Wybacz, siostrzyczko, ale to mój pokój – uśmiechnęłam się wrednie i bezceremonialnie zatrzasnęłam jej drzwi przed nosem. Do uszu dotarło mi głośne warknięcie, a później nawoływanie Jaspera. No tak, na co najmniej dwa dni śmiertelnie się na mnie obraziłą. Jaka szkoda, że nie będę musiała wysłuchiwać ciągłego ględzenia Alice o ciuchach i aktualnej modzie… Ze stokroć lepszym humorem zaczęłam przeglądać stare rzeczy w szafach i na półkach.
Jak ja cholernie tęskniłam!
Może ten przyjazd do Forks nie był aż tak strasznym pomysłem?

* * *
Forks coraz bardziej zaczynało mi się podobać. Pogoda odpowiadała nam w stu procentach – w ciągu trzech tygodni słońce nie wyszło zza chmur ani razu – i ludzie, mimo że nadal byliśmy tematem plotek, powoli dawali nam spokój. Oczywiście, co jakiś czas wśród uczniów krążyły dziwne plotki na temat rodziny Cullenów, ale zaczęliśmy się do tego stopniowo przyzwyczajać. Mieliśmy w końcu prawie pół wieku praktyki. Zawsze przyjeżdżając do nowego miasta, by po raz kolejny zacząć życie licealne, byliśmy podatni na jego mieszkańców.
Głównie przez te plotki zostaliśmy zmuszani do wymyślania jakichś wiarygodnych bajeczek o zamieszkaniu w danym mieście. Wraz z Alice po wielu żmudnych godzinach przemyśleń wreszcie ustaliłyśmy ostateczną wersję, która mimo upływu czasu wciąż sprawowała się nienagannie. Poza tym w większości była prawdą. Alice, Rosalie, Jasper, Emmett i ja zostaliśmy adoptowani przez Carlisle’a i Esme, co tłumaczyło brak podobieństwa. Przed przeprowadzką chodziliśmy do najlepszego liceum na Alasce, przez co mamy aż tak jasny odcień skóry i ciut lepszą wiedzę od reszty uczniów oraz obeznanie świata. Nie jest to też nasza pierwsza zmiana zamieszkania. Na jakiekolwiek pytania dotyczące wyboru miasta, odpowiedź była jednakowa: Esme pragnęła wieść spokojne życie na uboczu, a my nie chcieliśmy jej ograniczać.
Powłócząc nogami, ruszyłam prosto do sali  historii, mając nadzieję, że profesor okaże się naprawdę mądrym człowiekiem, który nie tylko będzie znał się na rzeczy, ale również w dość kreatywny sposób będzie potrafił przekazać wiedzę innym. Na szczęście intuicja mnie nie zawiodła. Pan Joseph Howe zdecydowanie miał talent i robił to, co kochał. Z zapałem opowiadał o czarownicach z Salem, które w 1692 roku w Nowej Anglii zostały posądzone o uprawianie magii. Z czystym sumieniem mogłabym stwierdzić, że lekcja ta należałaby do udanych, gdyby nie mój towarzysz z ławki. Przedstawił się jako Mike Newton. Był to chłopak o dość mosiężnej posturze, który sprawiał wrażenie tępego mięśniaka. Nie trzeba mu było zaglądać do głowy, by dowiedzieć się, jakie wartości uważał za priorytety. Z miejsca mi się nie spodobał i żałowałam, że usiadłam akurat obok niego. Trzeba jednak przyznać, że pachniał perfekcyjnie. Była to pomarańcza z imbirem. W chwili gdy poczułam zapach Mike’a, marzyłam jedynie o rzuceniu się prosto do jego gardła. Prawdziwa pokusa, której zdecydowanie trudno było się oprzeć. Na szczęście miałam za sobą lata praktyki i doskonale wiedziałam, jak się zachować, gdy natura wampira pragnęła przejąć kontrolę. Od razu trzeba przestać oddychać, ale dla niepoznaki powinno poruszać się klatką piersiową. Dobrze byłoby też wbić paznokcie w dłonie, bo wywołany ból, częściowo rozpraszał uwagę.
Kiedy tylko zadzwonił dzwonek, klasa prawie wybiegła ze środka i podążyła prosto na stołówkę.
Wreszcie rozpoczęła się przerwa obiadowa.
Ci głupi uczniowie nawet nie wiedzieli, w jakim byli zagrożeniu, przebywając na stołówce razem z nami, wampirami. W małym pomieszczeniu gromadziły się zapachy obecnych, co było istną bombą. Wystarczył krótki zanik silnej woli, by wszystkich rozszarpać na strzępki. 
Rozejrzałam się wokół, szukając stolika, które okupowało moje rodzeństwo. Emmett machnął ręką, więc szybko i stanowczo skierowałam się ku stolikowi koło okna. Przemierzając stołówkę, czułam na sobie wiele spojrzeń. Chcę do domu, jęknęłam. Nienawidziłam być w centrum uwagi ludzi podziwiających cię wyłącznie za piękno i drapieżny wygląd. I za to, że byłam wolna. Rose i Alice nie cieszyły się aż tak wielkim zainteresowaniem, bo przy ich nazwiskach od razu pojawiało się słowo „zajęta”. Rzadko który chłopak odważył się podejść do którejś nich na przerwie i zagadać. Według mnie takie zachowanie miało jeszcze jedną przyczynę, a właściwie dwie. Nazywały się Jazz i Em. Byli dość przerażający, kiedy się nie znało ich charakteru. Zazdrościłam im tej umiejętności, więc też czasami próbowałam wzbudzać strach, żeby dano mi spokój.
Siadając na krześle, wyjrzałam przez okno i zaczęłam podziwiać krajobraz. Szkołę w Forks zbudowano zdecydowanie w nietuzinkowy sposób. Zamiast jednej konstrukcji z paroma piętrami stało pięć różnych budynków plus stołówka z sekretariatem. Taki układ był strasznie męczący, ponieważ chcąc przejść z jednej klasy do drugiej, czasami trzeba było pokonać długą drogę.
- Gdzie Alice i Jasper? – zapytałam, posyłając zdziwione spojrzenie Rose. – Czyżby teraz była ich kolej w jedzeniu tych pyszności?
Emmett roześmiał się głośno.
- O tak – przytaknął. – Nie mogli się już doczekać, dlatego ustawili się w kolejce prawie jako pierwsi.
Popatrzyłam na nich, po czym z trudem opanowałam wyrywający się z gardła śmiech. Miny Alice i Jaspera były bezapelacyjnie bezbłędne. Uspokoiłam się nagle, zdając sobie sprawę, że Jasperowi jest wyjątkowo ciężko. Miał niezwykle zamęczony wzrok i ledwo widoczne, napięte mięśnie. Jazz najpóźniej przeszedł na naszą dietę, dlatego aż tak bardzo cierpiał. Poza tym kiedy jeszcze szkolił nowonarodzonych, pił wyłącznie ludzką krew. Przejrzałam bezwiednie jego myśli i wzdrygnęłam się. W głowie Jaspera przelatywały obrazy pełne drastycznych planów prowadzących do skosztowania cudownie orzeźwiającego i życiodajnego płynu. Nagle cały ból odpłynął dzięki lekkiemu muśnięciu ręki Alice.
- Bello? Jesteś jeszcze z nami?
Z transu wybudził mnie melodyjny głos Rose.
- Skoro już reagujesz – zaczęła ponownie, zakładając kosmyk włosów za ucho – to może pojechałybyśmy w ten weekend na zakupy do Seattle? Muszę sobie kupić parę ciuchów, bo większość została…
Jęknięcie przerywające jej wpół zdania wyrwało się z mojej piersi niepostrzeżenie.
Nienawidziłam chodzić po sklepach i nie miałam pojęcia, co takiego widziały w tym moje siostry. Od razu pokiwałam przecząco głową.
- Męcz Alice, nie mnie.
- O wilku mowa – wtrącił się Emmett. – Co dzisiaj jecie?
Wraz z Rosalie parsknęłyśmy, widząc oburzoną minę Alice. Dla lepszego efektu założyła jeszcze ręce na piersi. Po części chciało mi się śmiać, ale jednocześnie doskonale rozumiałam zachowanie siostry. Nie mogliśmy jednak wzbudzać podejrzeń, więc co jakiś czas trzeba było zmusić się do „skosztowania” padliny zwanej ludzkim jedzeniem. 
Nagle Alice z uśmiechem popatrzyła na Rose.
- Jasne, że pojadę. Poza tym muszę kupić parę materiałów, bo obiecałam Esme. I tak – dodała, puszczając oczko w moją stronę– dla ciebie też coś weźmiemy, Bello.
- Na to liczyłam.
Przez chwilę wokół nas panowała cisza, ponieważ każdy zajęty był własnymi myślami. Oprócz mnie. Ja zajęta byłam myślami innych. Z zniesmaczoną miną, ale również i ze współczuciem patrzyłam, jak Jazz zmusził się do ugryzienia i przełknięcia kawałka pizzy. Alice posłała mu smutne spojrzenie, ale na osłodę pocałowała go w policzek. Sekundę później i ona coś żuła. Odwróciłam wzrok, żeby nie zwymiotować.
Ciekawe, kiedy będzie kolejna burza?
Uśmiechnęłam się do Emmetta, dając mu przy okazji znać, że siedziałam w jego głowie.
Bello, zobacz, czy Alice tego nie wie, co? I od razu wybierz zwycięską drużynę, w której muszę być ja.
- W sobotę – powiedziałam, sprawiając, że oczy mojego brata lekko się zaświeciły. Uwielbiał rywalizować, a szczególnie gdy był pewny wygranej. Musiałam więc go lekko podpuścić i najzwyczajniej okłamać. – Ty, Rose i Carlisle.
- O co chodzi? – zaciekawiła się blondynka.
- Będzie burza z piorunami i podałam nazwę zwycięskiej drużyny.
- Bello, przecież… - zaczęła Alice, ale szybko rzuciłam jej znaczące spojrzenie. Natychmiast zamilkła, zdając sobie sprawę, do czego zmierzałam. Z miny, którą mnie obdarzyła, wywnioskowałam, że się cieszyła. Po raz pierwszy od trzech miesięcy będziemy w stanie wygrać. W końcu nam też się należało, prawda?
Zadzwonił dzwonek obwieszczający koniec przerwy.
Do końca dnia pozostały nam jeszcze dwie lekcje, co było dość pokrzepiające. Mimo iż dzień nie należał do niezwykłych, miałam dziwne przeczucie, że był dopiero początkiem. Ciszą przed burzą – dosłownie i metaforycznie.
Pozostało mi jedynie udanie się do klasy biologicznej i wyczekiwanie do soboty, do dnia, w którym wszystko się rozstrzygnie. W trakcie meczu wizja Alice spowiła nagle czarna plama świadcząca o niepodjętych decyzjach. Pytanie brzmiało, co lub kto stanie w centrum wydarzeń, które nie zapowiadały się zbyt pozytywnie.

1 komentarz: