19 maja 2012

Fortuna kołem się toczy (7)

7. Są tacy, co nie potrzebują nocy. Ciemność promieniuje z nich
~ Stanisław Jerzy Lec

Czarny Pan uśmiechnął się wrednie do dziewczyny, po czym wyjął różdżkę. Lily poczuła, że jakieś niewidoczne liny opasały ją od stóp do głów. Nawet nie zamierzała się bronić, przecież on jest od niej o stokroć silniejszy. Zna więcej zaklęć, a to wystarczy, aby móc się go bać.
Evans z hukiem runęła na podłogę i syknęła głośno. Voldemort wydał z siebie dziwny odgłos. Dźwięk ten bardziej przypominał szuranie paznokciami o tablice, niżeli śmiech, ale chyba o to chodziło. Rudowłosa, ze strachem wymalowanym na twarzy, przyglądała się mu. Wszystko widziała jak w zwolnionym filmie; każdy jego ruch, każdą zmarszczkę na czole, kiedy głęboko się nad czymś zastanawiał, a nawet ten niebezpieczny błysk w oku. Całe jego zachowanie nie wróżyło niczego dobrego, jednak wiedziała to doskonale.
Tom Riddle z zadziwiającą delikatnością, usiadł na fotelu obłożonym czarną skórą. Mimo to jego wzrok cały czas spoczywał w rudej osobie leżącej na drewnianej podłodze. Widząc, że dziewczyna krzywi się z powodu niewygodnej pozycji, ten specjalnie poprawił sobie poduszkę. Uśmiechnął się drwiąco i syknął coś niezrozumiałego. Po chwili wokół Lily zaczął pełzać wielki, zielony wąż. Dziewczyna wzdrygnęła się i zaczęła przypatrywać się gadowi ze strachem.
- Boisz się Nagini? – spytał, a w jego głosie można by dosłyszeć kpinę. Lily warknęła pod nosem, mimo to nie zamierzała się odezwać. Jednak taka była prawda, bo kiedy tylko wąż ukrył się pod stopami swojego pana, Evans odsapnęła z ulgą.
Voldemort, kiedy tylko to usłyszał, prychnął głośno. Lily już miała zamiar mu coś odpowiedzieć, gdy ponownie usłyszała ciche pyknięcie teleportacji. Miała zamiar odwrócić się w tamtym kierunku, jednak liny ją powstrzymały. Całkowicie zapomniała, że jest nimi obwiązana, co było dość dziwne, ponieważ one strasznie wrzynały jej się w zaczerwienioną już, skórę. Nawet ubrania nie dawały żadnego ukojenia.
- Jestem już gotów. – Usłyszała za sobą zimny głos przybysza. Od razu rozpoznała, że to jest mężczyzna. Zamknęła oczy, aby lepiej słyszeć, o czym rozmawiają. Niestety, nawet gdyby chciała, to i tak by nic nie zrozumiała, ponieważ mówili w jakimś innym języku. Prawdopodobnie goblideuckim, chociaż zaklęcie niezrozumienia także brała pod uwagę. W tym momencie nie pozostawało jej nic innego oprócz czekania.
- Droga, Lily, skoro już jesteśmy wszyscy w komplecie – powiedział w końcu Czarny Pan i zaczął wpatrywać się w dziewczynę z oczekiwaniem oraz z dziwną satysfakcją. – To mogę zacząć opowiadać swoją historię. - Na chwilę zamilkł, jednak tylko na parę sekund. Chrząknął wreszcie nieznacznie, wziął głęboki wdech i zaczął:

(wspomnienie Toma Riddle)
Wakacje dłużyły się niemiłosiernie. Pomimo tak pięknej pogody każdy pragnął, żeby rok szkolny się już zaczął. Jednakże tylko po to, aby spotkać się z przyjaciółmi, bo raczej zdobywanie wiedzy nie było ulubionym zajęciem nastolatków. Podobne myśli miały dzieci ze sierocińca pod numerem czternastym na Roadstreet. W końcu lato się kiedyś skończy, a one i tak będą zmuszone się uczyć.
Budynek był rozdzielony na trzy części: główną, na której znajdowały się sypialnie dzieci, stołówka i pokoje rozrywkowe; w skład prawej części wchodził szpital, a wraz z nim inne gabinety, takie jak stomatolog na przykład; w lewej zaś było wiele pomieszczeń, bardzo podobnych do klas szkolnych, w których nauczano.
A Tom to wszystko widział przez jedno z okien budynku.
Przez ulicę właśnie przejeżdżał mercedes. Jechał wolno, jakby ludzie w nim siedzący, szukali jakiegoś numeru. Zatrzymali się na podjeździe przed sierocińcem. Z samochodu wysiadła starsza pani i dziewczynka, która miała około trzynaście lat. Rudowłosa patrzyła na swoją matkę z przerażeniem i bólem wymalowanym na twarzy.
- Karen, chodź, szybko! – warknęła matka i pociągnęła córkę za rękę. Mimo to, że dziewczynka wiedziała, co się ma zaraz stać, nie oparła się jej. Szła ze łzami w oczach i tępo spoglądała na swoją rodzicielkę. Nerwowo rozglądała się wokół, jakby bała się, że zaraz ktoś na nią napadnie. Z lekkim ociągnięciem weszła na ganek. Tam przywitała ich siwowłosa kobieta z uroczym uśmiechem. W pierwszej chwili trzynastolatka chciała do niej podejść i przytulić się. Miała już tego wszystkiego dość, tym bardziej, że w domu żaden z rodziców się do niej nie uśmiechnał, więc poczuła się jakoś dziwnie. Tak jakby była komuś potrzebna.
Po krótkiej wymianie zdań, matka dziewczyny – Samantha, wyrwała swoją rękę z uścisku i szybkim krokiem zaczęła zaraz zmierzać w kierunku samochodu. Nie zaszczyciła nawet swojej córki spojrzeniem, tylko jak wielka dama, odeszła.
- Mamo! – krzyknęła Karen i wyrywała się z żelaznego uścisku opiekunki. – Mamo, nie zostawiaj mnie tutaj! Mamo! – Samochód odjechał. Po policzkach nastolatki leciały słone łzy. – Wróć – szepnęła do siebie i zaczęła płakać coraz wylewniej. Przemiła kobieta przytuliła ją do siebie i otarła łzy.
- No, już – powiedziała jak najdelikatniej umiała. Zaczęła ją pocieszać, jednak Karen nadal szlochała. Zawsze zastanawiała się jak to jest, kiedy się nie ma rodziców. Teraz już wie. Nie dość, że kiedy miała sześć lat, jej ojciec zginął w wypadku, to teraz jeszcze straciła matkę. Wiedziała, że prędzej czy później nadejdzie ten moment, w końcu ojczym traktował ją jak kogoś niepotrzebnego, bezużytecznego, jak śmiecia. Samantha nie zwracała na nią uwagi, bo po śmierci męża całkowicie straciła potrzebę miłości, nawet do własnej córki.
Obie – Karen i siwowłosa kobieta - skierowały się w stronę drzwi. Jednak zanim weszły, rudowłosa odwróciła się i ponownie spojrzała na podjazd. Mimo tego, co się przed chwilą stało, nadal głęboko wierzyła, że rodzice, jak miała w zwyczaju ich nazywać, zaraz wrócą i zabiorą ją spowrotem do domu. Wolała już sprzątać i  gotować, niżeli zostać tutaj zupełnie sama. Jednak jak powiadał jej ojczym: Nadzieja to matka głupich.
Tom szybko zamknął okno i zbiegł po schodach na dół. Chłopak przyglądał się tej całej farsie z wściekłą miną. Miał wielką ochotę zrobić coś rodzicom tej dziewczynki, ale nie dlatego, że ją tak potraktowali; po prostu nie wzięli go ze sobą.
Od dawna wiedział, że jest inny. Czuł, iż ma w sobie moc, której nikt nie zna. Sam do końca nie był pewny, co to jest. Jednak, kiedy zaczął rozmawiać z wężami, stwierdził, że nie ma to znaczenia. Wyróżnia się, a to jest najważniejsze. Wszakże nie tylko to czyniło go odmiennym. Siłą woli mógł lewitować przedmioty, a nawet, kiedy tylko chciał, robił tak, żeby kogoś coś bolało. Po prostu był lepszy, a to powinno każdemu wystarczyć.
Zauważył ją. Stała z panią Sunfruit, która żywo jej coś opowiadała. Rudowłosa patrzyła na nią i z uwagą słuchała każdego jej słowa. Jednak kiedy tylko nastąpiła cisza, rozejrzała się wokół. Starsza pani zauważyła Toma Riddle’a, który wpatrywał się w nie z zawiścią. Kiwnęła na niego ręką, aby podszedł. Lekko się opierał, ale gdy opiekunka spojrzała na niego srogo, podszedł z nietęgą miną.
- Tom – zaczęła powoli, chcąc, aby zrozumiał wszystko jak należy. Czasem mu coś kazała, a on przekręcał jej zdania, aby potem wychodziło na jego. Tym razem nie będzie tak miło. – Zaprowadzisz teraz Karen do pokoju numer siedemdziesiąt siedem – rozkazała tonem, który nie znał sprzeciwu. Riddle smętnie kiwną głową.
- Chodź – westchnął i pociągnął dziewczynę za rękę. Zauważył, że w jej oczach ponownie zawitały łzy. Teraz już wiedział, dlaczego zachowywała się tak dziwnie. Rodzice ją zostawili, a ona tylko przez chwilę dała się ponieść emocjom. Karen była typem samotnika, który cierpi w ciszy. W zasadzie on także nie przepadał za towarzystwem. To była pierwsza rzecz, którą zauważył, która ich łączyła.
Przyśpieszyli kroku i nim się obejrzała byli na trzecim piętrze. Idąc, żadne z nich nie było rozmowne. Milczenie czasem się przydaje i wcale nie jest oznaką krępacji czy niezrozumienia tylko wytrzymałości. Dotarli szybko do pokoju rudowłosej. Na szczęście - a może nie? - drzwi nie były zamknięte. Dziewczyna, nic nie mówiąc, z impetem wpadła do swojej sypialni. Tom jeszcze usłyszał jej szloch, zanim zatrzasnęła za sobą drzwi. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się bezczelnie. Cierpienie innych osób zawsze dawało mu satysfakcję.
Gdy tylko dziewczyna zamknęła się w pokoju od razu padła na łóżko. Jej ciałem wstrząsnęły dreszcze. Jeszcze nigdy się tak nie czuła. Jak bezbronna, malutka dziewczynka, która była z daleka od rodziny i domu. Nim się zorientowała, spała już ciężkim snem na mokrej od łez poduszce.
Zawsze powiadano, że sen jest ukojeniem na wszystkie cierpienia życia. Otóż nie, bo zaśnięcie to zapomnienie. Zapomnienie o świecie, o ludziach, o wszystkim, co nas otacza. Dzięki nim popadamy w marzenia i wierzymy, że kiedyś się spełnią.

*
Od tego feralnego wydarzenia minęło pół roku. Całe sześć miesięcy zmagań z nowym i nieznanym. Dzisiaj jasno świeciło słońce, jednak co jakiś czas było przykrywane ciemnymi chmurami, które nie wróżyły nic dobrego. Powietrze było tak gęste, że można byłoby pokroić je nożem. Mimo tak wstrętnej pogody, dzieci cieszyły się z nadejścia zimy. Tylko czekały z utęsknieniem na pierwsze jej oznaki, czyli śnieg. Bo czym jest zima bez bałwana czy zimnych kul śnieżnych lecących akurat w naszym kierunku? Nawet święto Bożego Narodzenia umywa się przed zjazdami na sankach bądź innych pojazdów służących do tego typu zabawy.
Na zegarach wybiła godzina jedenasta, czyli nastała przerwa obiadowa. O tej porze wszystkie dzieci z sierocińca zasiadały przy wielkim stole, na którym widniał ogrom potraw.
Karen nałożyła sobie udko z kurczaka w sosie pieczarkowym i wesoło gawędziła ze swoimi koleżankami z rocznika. Już od dawna nie przypominała tej bezbronnej dziewczynki, chociaż nadal miała tyle samo lat. Wszyscy uważali ją za dorosłą nastolatkę, która mimo wszystko udzieli pomocy każdemu, kto jej oczekuje. Taki złoty brylancik wśród reszty. Rudowłosa pozostawiła daleko za sobą wszystkie niedogodności losu i zaczęła żyć na nowo. To było dla niej najlepsze rozwiązanie, bo po co tracić swoje młodzieńcze nastawienie do świata i wspominać okropne chwile swojego dzieciństwa? Carpe diem! Odkąd Cherry powiedziała jej, co oznacza ten zwrot, zaczęła traktować go jako swoje motto życiowe. Od tamtego czasu chwyta każdy dzień, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. I o dziwo takie życie wydaje jej się o niebo lepsze.
Właśnie śmiała się z żartu Pameli, kiedy do dziewczyn podszedł Tom. Pomimo jego odmienności, darzyła go sympatią. W końcu to on jej wszystko pokazał. W ciągu tygodnia poznała cały budynek i jego tajemnice, właśnie dzięki Riddle’owi. Jedyną wadą tej znajomości było to, że jej przyjaciółki, Pamela i Cherry, wręcz go nienawidziły. Więc kiedy tylko Tom pojawiał się na horyzoncie, dziewczyny zaraz wychodziły z pomieszczenia, tłumacząc się, że muszą coś zrobić.
- Karen, masz chwilę? – spytał Tom głosem, który nie znał sprzeciwu. Mimo to ona wiedziała dobrze, że to tylko maska. Twarz na pokaz. Kiedy byli tylko we dwoje, zmieniał się nie do poznania.
- Jasne – uśmiechnęła się. Już dawno zapomniała jak wygląda smutny człowiek, ponieważ odnalazła tu swoje bratnie dusze. Z nimi zazwyczaj się śmiała, bo wiedziała, że na zmartwienia przyjdzie jeszcze czas.
Chcieli wyjść na dwór i tam pogadać, jednak pogoda im na to nie pozwoliła. Diametralnie się zmieniła. Teraz za oknem panowała zacięta wichura i deszcz lał jak cebra.
Doszli do pustego pomieszczenia, prawdopodobnie był to schowek na miotły. Panował tu istny chaos. Wszędzie walały się stare miotły i szmaty do sprzątania. Na zakurzonych półkach stały płyny dezynsekujące.
Zrobili sobie miejsce i usiedli na odwróconych wiaderkach. Przez chwilę milczeli, wsłuchując się w swoje oddechy. Jednak tylko na moment.
- Kar – powiedział i spojrzał na dziewczynę. – Muszę ci coś wyznać – dodał, a kiedy zauważył, że rudowłosa go słucha, mówił dalej. – Bo… bo ja cię bardzo lubię – rzekł pośpiesznie i spojrzał na swoje ręce, jakby zaczęły go interesować.
- Ja też cię lubię, Tom – odpowiedziała, lecz nadal się w niego wpatrywała.
- Ale ja tak lubię-lubię – spojrzał na nią. Karen otworzyła szeroko oczy, bo dotarł do niej sens jego słów. Zająknęła się i szybko wstała. Traktowała go jako przyjaciela i tylko przyjaciela.
- Tom – szepnęła i nacisnęła na klamkę. – Ja jestem starsza o trzy lata, a poza tym… Nie możemy być już przyjaciółmi – dodała na wydechu i szybko wyszła z schowka. Został sam. Zresztą jak zwykle. Jedyne,  co przychodziło mu teraz do głowy to nienawiść i zemsta. Zacisnął pięści i pogrążył się w ciszy. Pomyślał chwilę, wstał i zamachnął się nogą z całej siły. Kopną miotły tak mocno, że spadły z hukiem. Wybiegł z pomieszczenia.
Zemści się, to jest pewne. Będzie cierpieć jak jeszcze nigdy.

*
Jednak nie dotrzymał swojej obietnicy już nigdy. Dokładnie dwa tygodnie później Karen została adoptowana przez państwo Klarę i Edmunda Northonów. Już nigdy więcej jej nie zobaczył. To przez nią chciał niszczyć miłość, co z tym idzie, ludzi. Nienawidził tego uczucia. I to wszystko przez małą, głupiutką Karen Northon, która nie wiedziała, że swoją odmową może zniszczyć cywilizację. Jego uczucie do niej odwróciło się o sto osiemdziesiąt stopni, kiedy w piątej klasie usłyszał, że rudowłosa ma narzeczonego – Marka Evans. Znienawidził ją do granic możliwości, ale przez to, także całego świata.
(koniec wspomnienia)

Lily wpatrywała się w niego zaskoczona. W życiu by nie pomyślała, że jej własna rodzicielka to przyczyna ataków Czarnego Pana na ludzi. A przecież tyle razy przeklinała w duchu tę osobę. Zawstydziła się. W końcu dzieciom nie wypada klnąc na rodziców.
- Już czas. – Usłyszała głos za swoimi plecami. Był tak lodowaty, że aż się wzdrygnęła. Krzyknęła, bo poczuła jak ktoś łapie ją za włosy i ciągnie w swoją stronę. Spojrzała na twarz swojego kata i zaniemówiła.
Wiedział, co dzieje się w jej głowie, jednak nie miał zamiaru przerywać jej burzy myśli.
- Crucio! – warknął i wskazał różdżką na dziewczynę. Jakby jakaś niewidzialna moc zaczęła wkładać noże w jej ciało. Krzyczała, wiła się po podłodze, jednak on nic sobie z tego nie robił. Nadal wpatrywał się w nią z tym swoim drwiącym uśmieszkiem. Płakała; on się śmiał. Rzucała się po ziemi; on patrzył na nią z błyskiem w oku. Chciała umrzeć; dał jej to.
- Obiecuję, że zabiję twoich rodziców! Zginą w męczarniach! – przyrzekł i wypowiedział te dwa słowa: – Avada Kedavra!
Z jego różdżki tym razem wypłyną zielony strumień światła, który ugodził dziewczynę w sam środek piersi. Wydała z siebie okrzyk i padła nieżywa na podłogę.
A to była tylko przestroga do swojego dalszego działania. W końcu zamierza dać córce Karen to, co ona dała mu. Zdradę przed ukochanego.
Po domu rozniosły się dwa złowrogie śmiechy…
Szybko otworzyła oczy, mimo to w jej głowie nadal huczały te wszystkie słowa. Miała już dość!
Spojrzała po sobie. O dziwo, nie miała choćby najmniejszego śladu na ciele. Wręcz była cała biała. Poszewka, na której spała, była pedantycznie wygładzona. Ani jednego kawałka brudu czy kurzu. Z westchnieniem opadła na poduszki. To tylko sen. Jednak jedno wiedziała na pewno, to wszystko było prawdą – albo w przyszłości miało być. Pojawiło się takie przeczucie, które prawie nigdy jej nie zawiodło. W głębi duszy miała nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Naprawdę pragnęła w to uwierzyć! Choć czy wiara może zdziałać cuda?

13 komentarzy:

  1. Jej... Zawaliste:) Nie mogę się doczekać, kiedy będzie kolejna notka! Możesz mnie informować o new notach? Byłabym bardzo wdzięczna. Wiem, że to trzeba napisać w księdze wpisów, aletak przy okazji, jak pisałam komenta:) Z góry dzięki. Masz naprawdę super blog, opowiadanie. Najbardziej podoba mi sie ten motyw z tym, że Voldzio zakochał się w matce Lily. :):)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetna notka! :) Trochę przeraził mnie ten James w tym' śnie' Lily. :) Taaaki okrutny xd Ale dobrze, że Lilka spojrzała trochę inaczej na Pottera. A Łapa i tak wymiata :D Z tą wodą z różdżki :D :)
    Pozdrawiam! :*:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetna, genialna, wspaniała!

    OdpowiedzUsuń
  4. uff, jak dobrze, że tylko w śnie James był taki... mroczny.
    powaliła mnie scena w Skrzydle Szpitalnym ;p Syriusz zawsze będzie dzieckiem szczęścia ;p
    Pozdrawiam serdecznie ;*

    OdpowiedzUsuń
  5. mtms1995@amorki.pl23 lipca 2012 10:21

    Nareszcie nowa notka oczywiście jest świetna.... Jestem bardzo ciekawa o co chodzi z tymi scenami z Voldim... Czekam na następną notkę.... Pozdor for you...

    OdpowiedzUsuń
  6. Skryta autorka23 lipca 2012 10:21

    Widzę radykalne zmiany na blogu. Ładny szablon, tylko czcionka trochę za ciemna, trudno się doczytać. Notka jak zawsze świetna. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. dziękuje bardzo za komentarz na lilyanne-love :)
    masz bardzo ładny szablon treść też jest okay tylko nie przeczytałam jeszcze wszystkiego, ale kiedyś to nadrobię narazie nie mam czasu :P
    denerwują mnie te skróty typu Voldzio, Dora itp. nie za dobrze to się komponuje z całą resztą.
    Oprócz tego było jeszcze kilka literówek ale ogólnie jest ok :)
    pozdrawiam ;*

    OdpowiedzUsuń
  8. Piszesz super!! Czytałam już parę takich blogów ale twój jest naprawdę świetny pisz tak dalej pozdro

    OdpowiedzUsuń
  9. Ahh! Uwielbiam takie mHoczne klimaty! ;D Świetne to wspomnienie. A Lily myślała, że jej mamusia jest taka święta? :D xddd
    Kocham ;*

    OdpowiedzUsuń
  10. Oj zgadzam się z tytułem: Jeśli człowiek nie kocha to nie żyje... :)
    Na szczęście to był sen! Bo robiło się już nieprzyjemnie...
    Takie trochę przygnębiające te rozdziały ostatnio są, ale przynajmniej nareszcie się obudziła, choć szkoda, że nie było przy niej Jamesa :D Jakiś słodki kiss by się przydał Tego mi najbardziej brakuje :)
    Ogólnie rozdział fajny, ciekawie opisałaś przeszłość Sama Wiesz Kogo :P
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Zaintrygował mnie ten rozdział... Karen jako przyczyna ataków Voldemorta? Dziewczyno, masz genialne pomysły!

    OdpowiedzUsuń
  12. Jakby każdy facet tak mocno przeżył kosza to nikt by na świecie żyw nie pozostał ;) ale pomysł na historię Voldemorta super!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hah, to początki mojej "pisarskiej" kariery, ergo w czasie pisania pierwszych rozdziałów miałam 13 lat. Nie znałam się jeszcze na związkach. :P

      Usuń